Od dziecka żyłam w przekonaniu, że na świecie nie ma prostszego zajęcia niż aranżowanie potraw na potrzeby kulinarnych sesji zdjęciowych. Złudzenie prysło kilka lat temu, kiedy to o mały włos nie zatrudniono mnie w atelier przygotowującym eleganckie książki kucharskie – zanim zaświeciły się studyjne lampy, sama musiałam zaświecić oczami, bo zadanie kompletnie mnie przerosło. Ponieważ identycznie jak o sztuce układania sznycli i sałatek myślałam o układaniu bukietów, zabierając się do tworzenia palm, przeczuwałam podobną katastrofę. Na szczęście tym razem nie było tak źle: już przy dwudziestej palemce przestały mi drżeć palce, a w okolicach czterdziestej zaczęłam nawet wprowadzać wariacje na temat podstawowej kompozycji. Dostrzegłam też ciekawą zależność: im bardziej bolały mnie plecy od pozostawania w jednej pozycji, tym lepiej działała moja wyobraźnia, a im szybciej ze stołu przede mną ubywało bazi i gałązek bukszpanu, tym bardziej rósł mój twórczy zapał.

Trochę oczywiście żartuję, ale to dlatego, że wspólne robienie palemek na niedzielę palmową było naprawdę wesołym i dobrym czasem. Od Małgosi nauczyłam się, jak robić chirurgiczne supły, a od Modesty – estetyczne wykończenia. Monika zaimponowała mi solidnością i tempem pracy, Leszek – radosnym podejściem do ewentualnych niedoskonałości. Ktoś zrobił jedno, ktoś inny drugie i palm w kartonach przybywało z godziny na godzinę, aż pogubiliśmy się w rachubach. Brat Piotr zaglądał znienacka i opowiadał dowcipy, a pizza w przerwie na pizzę smakowała nawet tym, którzy na co dzień za nią nie przepadają. Najpiękniejsze było jednak to, że w tym całym ogrodniczo-artystycznym rozgardiaszu nie zabrakło miejsca na skupienie i modlitwę. I że praca od początku do końca była naprawdę wspólna.

Kiedy następnego dnia staliśmy przed wejściem do kaplicy, a ludzie idący na Mszę świętą kupowali nasze palemki, podziwiając ich różnorodność i bogactwo, cieszyłam się, że ze wszystkim tak dobrze sobie poradziliśmy. Fizyczne zmęczenie nie miało żadnego znaczenia, bo doświadczyłam czegoś, czego na co dzień, ze względu na tryb życia i pracy, nie doświadczam: solidarnej pracy z innymi ludźmi, poczucia wspólnoty i sensu zaangażowania, efektu, który widać i który cieszy nie tylko mnie.

Aha, no i zaczęłam inaczej patrzeć na ludzi sprzedających palemki pod kościołami. Już nigdy nie będę zrzędzić, że „za parę badylków wołają pięć złotych”. Trochę wysiłku w te badylki trzeba jednak włożyć:)